– To bardzo dobrze, kiedy wszyscy są zdrowi. – Podprokurator skinął głową. – Bez
zdrowia nic nie daje szczęścia, ani sława, ani bogactwo. – Już nawet imię wybraliśmy. Pomyśleliśmy, pomyśleliśmy i nazwaliśmy... – Mitrofaniusz zrobił znaczącą pauzę – Akakiuszem. Będzie teraz Akakiusz Matwiejewicz. Złe imię? Matwiej Bencjonowicz zaaprobował również imię. I znów zapadła cisza. Teraz obaj milczeli z pół godziny, nie mniej. Widać było, że Berdyczowskiemu to nie ciąży. Patrzył prosto przed siebie, prawie bez ruchu. Dwa razy, kiedy poruszył się Mitrofaniusz, przeniósł na niego wzrok i uśmiechnął się życzliwie. Nie wiedząc, jak przebić się przez głuchą ścianę, archijerej zaczął rozmowę o rodzinie – w tym celu zabrał ze sobą z Zawołżska zdjęcia. Matwiej Bencjonowicz oglądał je z uprzejmym zainteresowaniem. O żonie powiedział: – Miła twarz, tylko bardzo poważna. Dzieci też mu się spodobały. – Masz, ojcze, czarujące maleństwa – powiedział. – I jak dużo. Nawet nie wiedziałem, że osobom stanu zakonnego pozwala się mieć dzieci. Szkoda, ja nie mogę mieć dzieci, ponieważ jestem umysłowo chory. Prawo zabrania umysłowo chorym zawierać ślub, a jeśli ktoś już zawarł, to taki ślub uznaje się za nieważny. Wydaje mi się, że ja też przedtem byłem żonaty. Coś takiego sobie przypo... Wtem rozległo się ostrożne stukanie i w drzwiach pojawiła się piegowata twarz Poliny Andriejewny – bardzo nie w porę. Władyka zamachał ręką na swoją córę duchową: idź sobie, nie przeszkadzaj – i drzwi się zamknęły. Ale chwila minęła, Berdyczowski nie wdał się we wspomnienia – zagapił się na karalucha, który powoli pełzł po nocnym stoliku. Mijały minuty, godziny. Zaczęło zmierzchać. Zapadł zmrok. W pokoju zrobiło się ciemno. Do drzwi nikt więcej nie stukał, nie śmiał niepokoić biskupa i jego szalonego podopiecznego. – No tak – powiedział Mitrofaniusz, ze stęknięciem wstając z krzesła. – Jakoś się zmęczyłem. Będę się układał na noc. Fizyka twojego i tak nie ma, a jak się pojawi, doktor mu inne miejsce wyznaczy. Położył się na drugim posłaniu, wyciągnął odrętwiałe członki. Berdyczowski po raz pierwszy zdradził jakieś objawy zaniepokojenia. Zapalił lampę, odwrócił się do leżącego. – Ojcu tu nie wolno – powiedział nerwowo. – To jest pomieszczenie dla umysłowo chorych, a ojciec jest zdrowy. Mitrofaniusz ziewnął, zrobił znak krzyża przed ustami, żeby zły duch nie wleciał. – Co z ciebie za umysłowo chory? Nie wyjesz, po podłodze się nie tarzasz. – Po podłodze się nie tarzam, ale wyć mi się zdarzało – przyznał się Berdyczowski. – Kiedy bardzo strasznie mi się robiło. – No, to ja razem z tobą będę wył. – Głos przewielebnego był beznamiętny. – Ja, Matiusza, teraz ciebie nigdy nie zostawię. Zawsze będziemy razem. Dlatego że jesteś mi synem duchowym i dlatego że cię kocham. Wiesz, co to jest miłość? – Nie – odpowiedział Matwiej Bencjonowicz. – Ja teraz nic nie wiem. – Miłość to znaczy cały czas być razem. Zwłaszcza kiedy temu, kogo kochasz, jest źle. – Tu ojcu nie wolno! Jak można nie rozumieć! Przecież ojciec jest biskupem! Aha! Mitrofaniusz w półmroku zacisnął pięści. Przypomniał sobie! No, no... – Mnie, Matiusza, jest wszystko jedno. Zostanę z tobą. I tobie już więcej nie będzie straszno, bo we dwójkę straszno nie bywa. Będziemy razem, obaj umysłowo chorzy, ty i ja. Doktor Korowin mnie przyjmie, to dla niego ciekawy przypadek: gubernialny archijerej trącony na umyśle. – Nie! – upierał się Berdyczowski. – We dwójkę rozumu się nie traci. I to także wydało się przewielebnemu dobrym znakiem – przedtem Matwiej Bencjonowicz na wszystko się zgadzał. Mitrofaniusz usiadł na łóżku, zwiesił nogi. Odezwał się, patrząc byłemu śledczemu w oczy. – A ja, Matwieju, wcale nie myślę, żeś ty rozum stracił. Tak tylko, kopnięty jesteś troszkę. Z bardzo mądrymi to się zdarza. Bardzo mądrzy chcą często cały świat w swoją głowę