Opowiedział Liz, gdzie i kiedy poznał prawdę o związku łączącym Lily z Glorią, o tym, jak bardzo Lily tęskniła do córki i wnuczki, wreszcie o swojej roli w tym smutnym rodzinnym melodramacie.
- Teraz rozumiem. - Liz spojrzała na drzwi, za którymi zniknęła Gloria, potem ponownie na Santosa. - A więc ostatnio spędziłeś z nią sporo czasu? - Z Glorią? Skąd! Przebywaliśmy w tym samym pomieszczeniu, tak należałoby to ująć. Prawie w ogóle ze sobą nie rozmawiamy. - A jednak mi o niej nie powiedziałeś. - Zniżyła głos. - Możesz mi wytłumaczyć, dlaczego? - Dlatego - rzucił zniechęcony. - Dlatego że wiedziałem, jak na to zareagujesz. - Bałeś się mojej irytacji? Przypuszczałeś, że zacznę cię dręczyć podejrzeniami, że będę zazdrosna? Spojrzał jej prosto w oczy. - Tak. Krew napłynęła jej do twarzy. Uniosła wyżej głowę. - Masz mi to za złe, prawda? Pół prawdy to tyle, co całe kłamstwo, a okłamywać kogoś to tyle, co mówić komuś: „jestem winny”. Powinieneś o tym wiedzieć, detektywie. - Liz, to nie tak... - Mów prawdę, Santos. Mam powody być zazdrosna, podejrzliwa? - Nie - odrzekł szybko. Za szybko. Choć sam nie chciał się do tego przyznać, czuł, że Liz ma rację. I że naprawdę ma powody do zazdrości. - Nie mam? - Nie masz! - Twoje usta mówią mi jedno, a oczy drugie. - Podniosła rękę, powstrzymując jego zaprzeczenia. - Kocham cię, Santos. Wiesz o tym. Nie chciałabym cię stracić, ale... - zaczerpnęła głęboko powietrza. - Ale tak dalej być nie może. - O czym ty mówisz? - Zdeklaruj się wreszcie. Muszę wiedzieć, że jesteś mój. Muszę wiedzieć, że mamy wspólną przyszłość. - Postąpiła krok w jego stronę. - Chcę mieć dzieci, rodzinę, naszą rodzinę... Nie było mu łatwo tego słuchać. Z jednej strony chciał spełnić jej pragnienia, nawet obiecać więcej, niż mógł. Czuł się z nią dobrze. Bardzo dobrze. Cenił ją, szanował, podziwiał. Ale nie kochał. I nie chciał skrzywdzić. Odkaszlnął. - Sam nie wiem, czego chcę, Liz. Nie jestem pewien, czy... czy tego samego co ty. Zobaczył łzy w jej oczach i przez moment pożałował swoich słów. - Dobrze, Santos. Rozumiem. I proszę cię tylko o jedno... Musisz podjąć decyzję. Niekoniecznie teraz. Wiem, że nie jest ci lekko, ale chciałabym, żebyś wziął to pod uwagę. Santos... pomyśl o nas... - Położyła dłonie na jego ramionach. - Myślę, że moglibyśmy być szczęśliwi, ułożyć sobie życie, we dwoje. Nie od razu, ale muszę wiedzieć, że kiedyś tak będzie... Kocham cię – powtórzyła i pogłaskała go delikatnie po policzku. - Wiem, że twoje uczucia nie są aż tak głębokie, ale myślę, że to się zmieni. Nie walcz z uczuciami, Santos. Obiecuję, że cię nie skrzywdzę. I że zawsze będę twoja. Na pewno wszystko się ułoży i będziemy... szczęśliwą rodziną. Szczęśliwa rodzina. Zawsze chciał mieć szczęśliwą rodzinę. Dlaczego więc nie idzie za nią jak w dym? Położył swoją dłoń na jej dłoni. - Chciałbym powiedzieć ci to, co chcesz usłyszeć. Ale nie mogę. Nie teraz. - Rozumiem, ale ja tak nie potrafię. Nie umiem żyć w niepewności, nie chcę karmić się nadzieją. Teraz twój ruch - zakończyła. Santos skinął głową. - Dobrze, Liz. Zastanowię się. Wspięła się na palce, pocałowała go na pożegnanie. Santos patrzył za nią przez chwilę, ale zamiast zastanawiać się nad tym, co właśnie usłyszał, myślał o Glorii. O tym, co czuł, kiedy ją kochał. Chmurny wrócił do pokoju Lily. Gloria wyglądała przez okno, odwrócona do niego profilem. Była blada i roztrzęsiona. Spojrzał na Lily. Spała. - Na długo się obudziła? - zapytał. - Na kilka minut - odrzekła cicho, nie odrywając oczu od okna. - Pytała o ciebie. Powiedziałam, że zaraz wrócisz. - Dzięki. - Santos? - Zerknęła na niego i szybko odwróciła wzrok. - Przepraszam cię... za to przed chwilą. Nie chciałam się wtrącać. - Wiem. Zapomnijmy o tym. Znowu zapadła cisza. - Ty i Liz... jesteście razem? - zapytała po chwili Gloria. - Spotykamy się czasem. Przygryzła wargę. - Liz bardzo dobrze wygląda... Wydoroślała, dojrzała. - Jak my wszyscy. W jej oczach zalśniły łzy. - Nie miałam zamiaru jej krzywdzić. Nikogo nie chciałam krzywdzić. Nie wiedział, czy powinien czuć złość, czy raczej uwierzyć w jej żal i wzruszyć się skruchą? To iluzja, mówił sobie. Gloria St. Germaine jest twarda, nieczuła, samolubna. - Nie wątpię - rzucił. - Co jednak nie zmienia faktu, że potrafisz... ranić ludzi. - Tak jak ciebie? - Jak mnie. Irytowała go. Podszedł do niej tak blisko, że musiała odchylić głowę, by spojrzeć mu w oczy. - I co? To właśnie chciałaś usłyszeć? Że mnie zraniłaś? Lepiej się teraz czujesz?