Tak, może wtedy potrafi ją znienawidzić.
122 Allbeury uświadomił sobie, że stanowczo zbyt wiele czasu zajmują mu każdego dnia myśli o Lizzie i jej dzieciach. Raz zadzwonił do Susan Blake z pytaniem, czy się z nią widziała. Owszem spotkały się dwa razy, rozmawiają dość regularnie, ale Lizzie w najbliższym czasie zamierza pozostawać blisko domu. - Nie może gotować jak należy, póki ma niesprawną rękę, i bardzo ją to wkurza. - A co z pisaniem? - Sama nie wiem - odrzekła Susan, - Wolę nie pytać, żeby nie czuła się pod presją, przynajmniej pod względem zawodowym. Odczekał jeszcze tydzień i pojechał do Marlow. Powitała go z pewną rezerwą, ale - co odnotował z zadowoleniem - w miarę serdecznie. Miała teraz lżejszy gips, co trochę ułatwiało jej życie, i tylko dwa palce zabandażowane, ale sprawność rąk zdecydowanie wróciła. W salonie stała już choinka, na kominku płonął ogień, wyżej, na półce leżały kartki świąteczne. - W każdym razie trzymamy fason. - Jak sobie radzisz z zakupami prezentów? - spytał All-beury. - Jakoś... Dzięki mamie i Gilly. Gilly pojechała teraz z dziećmi, chyba właśnie do sklepów. - Jak one się miewają? - Trochę lepiej, ale oczywiście czeka je śledztwo. - Chyba nie będą ich przesłuchiwać? - Nie, ale będą wiedziały. Allbeury pokręcił głową. - O co ci chodzi? - zdziwiła się Lizzie. - Wszystko, co miałbym do powiedzenia, to tylko frazesy. - Masz na myśli elastyczność dzieci, rolę czasu i tak dalej? - Zamknę się już. Nie, nie. Zbyt wielką przyjemność mi sprawia widok mojego zbawcy. - Wcale nim nie jestem. To nie ja cię uratowałem. - Ale próbowałeś. - Muszę ci coś wyznać. - Tak? - Spytałaś mnie wtedy, czy byłem skautem. Otóż nie byłem. Dopiero po chwili sobie przypomniała. - Ach! Ten węzeł... Na wypadek gdyby winda spadła, tak? - Mogłaś mieć szczęście. - Czyli po prostu próbowałeś podtrzymać mnie na duchu? - Siebie także. Następnie przeszedł do głównego celu swej wizyty. - Był u mnie Jim Keenan. Nieoficjalnie poprosił mnie